poniedziałek, 22 października 2012

"Kiełbasy w górę i jedziemy z frajerami", czyli co zjeść, żeby się napić!



Ubiegły tydzień stał pod znakiem dachu. Nie tam jakiegoś kosmicznego dachu, z którego skakał Felix o trudnym nazwisku, któremu pewien napój dodał skrzydeł, ale zwykłego dachu. Oczywiście nie ma, co strzępić klawiatury na to, co kiedy i jak ale jest jeden niepodważalny sukces tej sytuacji. Dach, choć otwarty, zakrył inne wstydliwe kwestie związane z PZPN i wcale nie piję do wody spuszczonej awaryjnie na strudzonych drogą na swoje miejsca  kibiców.


Rzecz w nabywaniu biletów i każdy, kto choć raz próbował drogą kupna wie, że to nie bułka z bananem. A to karta potrzebna i wcale nie płatnicza, a to ustawka w sieci o 2.47 aby wybrać choćby z rodziną miejsca obok siebie, a to za mało kas otwartych, a to Prezes dziubnie sobie prawie połowę biletów, a to mecz się nie odbędzie, bo strażak, bo policjant, czy wojewoda. W skrócie, ciężka jak kredyt we franku ta kibicowska dola i właśnie na takie smutki i żale warto spróbować w dniu meczu niniejszego menu 18+, aby zwyczajnie nie dać się tą zwariować.

Niniejsze menu, o czym jestem przekonany, sprawdza się jak Polska długa i szeroka i pokusiłbym się nawet o stwierdzenie, że i eksportowe, ale reprezentacja harata w gałę od wielkiego dzwonu, a przy pucharach klubowych lepiej spuścić wstydliwą zasłonę milczenia.

Przed meczem. Zaczynamy zamawiając tzw.„3 sekundy Laty”. Prezes setkę robi w trzy i jeśli ktoś ma się teraz wstydzić to tylko ten ten, co nie umie HA HA HA.


Oszołomieni delikatnie jak po prostym Najmana strzelamy lekką przystawkę w postaci sałatki. „Przygoda Jacka Gmocha”. Laicy pomyślą o wyskoku z Panem Kaziem na pace po zaopatrzenie do pobliskiego Lidla ale ów specjał jest do jak najbardziej jedzenia i jak każda przygoda i każda sałatka, czasem ma więcej fety, czasem oliwek, ale ogólnie to takie kryzysowe greckie żarcie bez paragonu.


Główne danie w każdym szanującym się wyszynku przy stadionie to popularny „Zjazd PZPN”, czyli pierogi z kapustą i grzybami, z czego tych drugich zwyczajowo jest najwięcej i zawsze są ciężko albo zupełnie niestrawne. Zjazd występuje zawsze w zestawie z „Kompotem Kręciny”. Sam zainteresowany mówił swego czasu, że to tylko piwo do obiadu, ale ja bym mu nie wierzył, bo niezależnie czy to samolot czy riksza w Bangladeszu wypicie kończy się nieznośnym chrapaniem, za który jest obowiązkowy wypad i wstyd przed sąsiadami.

Mecz właściwy. Zaczynamy od „Czarnej nalewki” zwanej krótko kawą, bo przecież nic dobrego poza dalszym jedzeniem jak kiedyś Jacka Soplicę nas na stadionie nie czeka. Szanujący się kibic wzgardzi rzecz jasna zestawami typowo piknikowymi w postaci popcornu z colą czy kanapki z herbatą, w Łodzi klasycznie podawanej z wody po pierogach. Jedyne, co ma głębszy sens to słynne „Kiełbasy w górę i jedziemy z frajerami” trenera Wójcika, a trener to przecież z sukcesami, a myśl jego taka jasna.


Warto nadmienić, że ludzkość ewolucyjnie opanowała już trzy podstawowe techniki spożywania kiełby z grill’a w nieprzystosowanym do tego środowisku tak, aby nie uraczyć posiłkiem kurtki sąsiada. Można pokroić sobie zawczasu przy ladzie, ale z mądralińskich to się zawsze wszyscy śmieją, można cudem nabić na plastikowy widelec i nadgryzać maczając, lub w wersji super ultra wchłonąć na jeden raz cały lont, by ostać się z kleksem musztardy i bułką przydatną w demolce jakiegoś przystanku, czy nawet całego dworca w drodze powrotnej do domu. Niestety coraz rzadziej serwuje się oldskulowy bigos, który zbawiennie potrafił wysłać smakosza w miejsce ustronne ratując go przed wątpliwą przyjemnością oglądania ludzi kopiących się po czołach. Stadiony mamy światowe, więc i też takie kulinaria nadeszły, także są również wątpliwej natury i składu „Wielbłądy Tomaszewskiego” w postaci popularnych hot dogów, czyli alternatywa wegetarian i katolików na piątkowe mecze.

Po meczu, posiłek właściwy. „Żółtko i czerwona kartka”, czyli tatar, który bezwzględnie należy okrasić „Bidonem Wójcika”. Kiedyś podczas meczu jeden z zawodników podbiegł by napić się wody i pomylił bidony przy ławce rezerwowych. Prawie zemdlał, gdy zamiast wody poczuł w ustach, że zdarzył się cud  i woda przemieniła się w wino z ziemniaków po destylacji. Trener swoich przyzwyczajeń oczywiście nie zmienił, bo praca stresująca ale od tamtej pory trener Wójcik swój bidon oklejał już plastrem. Na koniec, jeśli jeszcze stoimy, a i do domu nie mamy po co wracać w stanie wskazującym na mecz piłkarski to warto w ramach złotego strzału zamówić „Janasa w lesie ” lub „Żarcik Prezesa” i przeczekać do rana. 


Myśli szkoleniowej pierwszego i sucharów drugiego nie ustał jeszcze nikt w historii, w tym nawet nieznający języka Platini, co w akcie desperackiej zemsty było prawdziwym powodem przykręcania nam śruby podczas Euro i decyzji o zamknięciu dachu na mecz z Grekami.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz